W przededniu nowojorskiej konwencji swej republikańskiej partii prezydent George Bush zauważył słusznie, że walka z terroryzmem to nie jest jednorazowe zadanie do wykonania, ale stała reakcja na terroryzm, która nie może być zaniechana. Jeśli jednak pominąć terroryzm powodowany niskimi pobudkami kryminalnymi - nie sposób nie zauważyć, że jest on zwykle „przedłużeniem” polityki, jest próbą realizowania polityki metodą niegodziwą: przemocą stosowaną wobec niewinnych ludzi. Rozsadnikiem terroryzmu są więc konflikty polityczne. I w tym kontekście warto zapytać, czy polityka amerykańska na Bliskim Wschodzie przyczynia się do wygaszania ognisk zapalnych, czy może przeciwnie - ożywia je i rozjątrza?
Dziś nie ulega już wątpliwości, że Irak nie miał nic wspólnego z zamachem na nowojorskie World Trade Center, że nie dysponował bronią masowego rażenia ani możliwościami jej szybkiego wyprodukowania; sama dyktatorska władza Saddama Husajna, jakkolwiek bezwzględna, ustępowała przecież bezwzględnością dyktatorskiej władzy Fidela Castro czy reżimowi północnokoreańskiemu. W miarę upływu czasu coraz natarczywiej powraca więc pytanie o prawdziwe powody amerykańskiej interwencji. Czy jednym z głównych powodów nie było usunięcie władzy Husajna tylko dlatego, że angażował się najbardziej w polityczne poparcie dla Palestyńczyków w ich walce z Izraelem o suwerenne państwo? A jeśli tak, to czy amerykańska interwencja jest „walką z terroryzmem”, czy raczej rozpaleniem jego nowych ognisk, prowokowaniem eskalacji terroryzmu, bez podjęcia jakiejkolwiek wiarygodnej próby wygaszenia politycznego konfliktu, leżącego u jego źródeł?
Właśnie skończył się sezon wakacyjno-urlopowy: PSL i „Samoobrona” przystąpiły do zbierania podpisów obywateli przeciwnych polskiej obecności militarnej w lraku. Nie brak opinii, że w ten sposób obydwa te ugrupowania szukają przedwyborczej popularności: jest przecież nader wątpliwe, by prezydent Kwaśniewski, współodpowiedzialny za ekspedycję polskich żołnierzy do Iraku, uszanował znane już wcześniej z licznych sondaży negatywne stanowisko zdecydowanej większości Polaków wobec tej interwencji i wycofał nasze wojsko z Iraku. Znacznie mniej koniunkturalne są stanowiska Ligi Polskich Rodzin i Unii Polityki Realnej, które od początku - nie czekając na sondaże i rozwój sytuacji w Iraku - opowiedziały się zdecydowanie przeciwko polskiemu uczestnictwu w tej interwencji.
Żaden z podnoszonych wówczas argumentów „przeciw” nie stracił na aktualności. Amerykańska interwencja w Iraku w żaden sposób nie przyczyniła się do sprawiedliwego rozwiązania konfliktu palestyńsko-izraelskiego, przeciwnie, raczej utrwala obecny, niesprawiedliwy dla Palestyńczyków status quo. Tym samym przyczynia się do eskalacji terroryzmu, miast go ograniczać i wygaszać. Angażując się w tę interwencję po stronie amerykańskiej, dość powszechnie uważanej za bezkrytycznie proizraelską, tracimy dobre kontakty z krajami arabskimi, tak potrzebne w sprawach handlowych. Popadamy w swoisty izolacjonizm gospodarczy, tracąc możliwe, rozległe rynki zbytu w świecie arabskim i szerzej - w świecie islamskim, gdzie przecież łatwiej sprzedawać polskie towary niż na bardzo wymagających rynkach Unii Europejskiej czy na rynkach amerykańskich... Nie ma więc ani moralnych, ani politycznych, ani gospodarczych argumentów przemawiających za polskim uczestnictwem militarnym w Iraku. Nawet czysto utylitarny, „komercyjny” argument: że Amerykanie zrekompensują nam politycznie lub gospodarczo ten udział - okazuje się fałszywy.
Pojawia się więc refleksja: dość wąska grupa polityczna, trzymająca władzę i zespalana nieformalnymi układami, rekrutująca się spomiędzy SLD, UP, SdPl i UW, podtrzymuje jeszcze polityczny mit o konieczności naszego militarnego zaangażowania w Iraku dla własnych politycznych korzyści: „miękkiego lądowania” po przegranych przez lewicę wyborach? „Miękkiego lądowania”, jakie zapewni ten sam kapitał i to samo lobby, które pchnęło Amerykę do ataku na Irak?...
Przed interwencją w Iraku Stolica Apostolska próbowała powściągać władze amerykańskie. Te jednak dały wiarę raportom CIA, które rychło okazały się spreparowane i bezwartościowe. Któż więc je spreparował?
Na ten temat panuje na razie grobowe milczenie władz amerykańskich, ale prasa informowała już o prawdziwej czystce w kierownictwie Amerykańskiej Agencji Wywiadowczej - CIA: odszedł jej dyrektor generalny, odeszli dyrektorzy departamentów... Tę personalną strukturę CIA prezydent George Bush odziedziczył po swym poprzedniku Billu Clintonie, który w ostatnich latach swej prezydentury stał się swoistym zakładnikiem wpływowego żydowskiego lobby politycznego... Tuż po objęciu prezydentury przez Busha pojawiła się w prasie amerykańskiej informacja o „największej od czasów Rosenbergów aferze w CIA”, ale jak szybko pojawiła się, tak szybko ucięto wszelki ciąg dalszy tej sensacyjnej wiadomości; przypomnijmy, że Rosenbergowie - małżeństwo amerykańskich Żydów - sprzedali Stalinowi tajemnicę produkcji bomby atomowej. Jakaż „afera w CIA” może być dziś na miarę tamtej zdrady? Musiała to być jakaś naprawdę bardzo wielka „afera”!
Przechwycenie przez Związek Sowiecki tajemnicy produkcji bomby atomowej na wiele lat zmieniło oblicze świata. Amerykańska interwencja w Iraku zmieniła także oblicze świata, przynajmniej świata islamu, radykalizując go. Zdrada Rosenbergów zastała Polskę już sprzedaną Sowietom. Dzisiaj jednak nie ma powodów, by sprzedawać interesy polskie amerykańskiej racji stanu, zwłaszcza że ta ostatnia, w jej irackiej realizacji, budzi poważne zastrzeżenia w samej Ameryce. Jak podał niedawno Nasz Dziennik - „niezależny kandydat na prezydenta USA Ralph Nader ostro skrytykował amerykańsko-izraelski sojusz, mówiąc, że Biały Dom jest manipulowany przez Izrael jak kukiełka”.
Z tą „kukiełką” to chyba pewna przesada, ale czy wmawianie polskiej opinii publicznej, że „w Iraku walczymy z terroryzmem”, nie jest grubą, manipulowaną przesadą?...
Pomóż w rozwoju naszego portalu