Nazywam się Marek Ochlak i jestem misjonarzem oblatem Maryi Niepokalanej. Od 9 lat Pan Bóg daje mi możność pełnienia posługi misyjnej na Madagaskarze.
Urodziłem się i wychowałem pod okiem Matki Bożej Łąkowskiej w Nowym Mieście Lubawskim. Po szkole podstawowej za radą proboszcza ks. Alfonsa Mechlina wstąpiłem do Niższego Seminarium Duchownego w Markowicach,
gdzie znajduje się sanktuarium Matki Bożej Markowickiej, patronki Kujaw. Następnie był nowicjat, który odbyłem znowu pod okiem Matki Bożej Kodeńskiej - patronki Podlasia. Studia seminaryjne ukończyłem
w Obrze, gdzie często klękałem przed cudownym obrazem Matki Bożej Pocieszenia. Jak widać, Maryja przygotowywała mnie do pracy misyjnej w Jej zgromadzeniu Misjonarzy Oblatów.
Na Madagaskar wyjechałem w 1995 r. Dziewięć lat pracy misyjnej naznaczonej często obecnością Matki naszego Zbawiciela. Pierwsze 6 lat spędziłem w buszu, pracując pośród ludności wiejskiej. W
tej misji spotykałem się często z trędowatymi, którymi przez wiele lat zajmował się nasz błogosławiony o. Jan Beyzym. Jego grobowiec znajduje się w miejscowości Marana, gdzie pracował i zmarł na trąd.
Moja pierwsza placówka misyjna nazywała się Marolambo (co znaczy: dużo świń). Do misji należy prawie 200 wiosek i tyle samo wspólnot chrześcijańskich. Misja obszarowo przypomina diecezję toruńską.
Wszystkie wioski odwiedzamy pieszo, gdyż nie ma dróg i mostów. Największym problemem są rzeki, które czasami trzeba pokonywać wpław lub łódką. Wioski, do których dochodziłem, były bardzo ubogie, położone
w górach. Chaty budowane z drzewa, przykryte trawą. Higiena pozostawiała wiele do życzenia (np. wychodek był tylko jeden i to dla misjonarza. Budowany z liści drzewa wędrowca, tuż przed jego przybyciem).
Ludzie odziani ubogo, często brudni i zaniedbani. Jednak kiedy ich spotykałem, nie widziałem ich nędzy, lecz ich piękne i otwarte serca. Zawsze uśmiechnięci, zadowoleni, nienarzekający, dumni i szczęśliwi.
Takimi są mieszkańcy Madagaskaru, których nazywamy Malgaszami. Tym ludziom niesiemy Chrystusa.
W głoszeniu Ewangelii nie jesteśmy sami. Kształcimy całe rzesze katechetów, gdyż na ich barkach spoczywa przygotowanie do sakramentów. Są też siostry zakonne, które oprócz pracy pastoralnej prowadzą
szkoły, apteki, szpitale i uczą higieny, odwiedzając wioski. Misjonarze jedzą tam to, co im podadzą (najczęściej jest to ryż rano, w południe i wieczorem). Misjonarz śpi, tam gdzie go położą. Na początku
trudno przyzwyczaić się do robactwa pod prześcieradłem, do szczurów niedających zasnąć czy też do „zastawy obiadowej”, która wyślizgiwała się z rąk. Jednak po jakimś czasie staje się to codziennością
i można do tego przywyknąć. Najważniejsza jest świadomość, że ci ludzie przyjmują nas z otwartym sercem, dając to, co mają najdroższego i o tym misjonarz nie może zapomnieć.
Po 6 latach pracy w buszu przełożeni przenieśli mnie do dużego miasta portowego - Tamatave, gdzie od przeszło dwóch lat jestem duszpasterzem rybaków i marynarzy. Oficjalnie nazywa się to Apostolstwo
Morza (Apostolatus Maris). To duszpasterstwo Apostolatu Morza jest obecne prawie we wszystkich portach świata i ma charakter katolicki, aczkolwiek jest dużo akcentów ekumenicznych. Marynarze miejscowi
czy zagraniczni przychodzą do Apostolatu Morza, aby skorzystać z sakramentów, proszą o Mszę św., o rozmowę. Mogą skorzystać z telefonu, z Internetu czy po prostu odpocząć. Apostolat Morza jest ich domem.
Większość mojego czasu poświęcam rybakom i ich rodzinom. Odwiedzam wioski rybaków. Są czasem bardziej ubodzy niż ludzie z buszu, bo nic nie uprawiają. Ich „plantacją” jest ocean, który raz
jest łaskawy, a innym razem złowrogi, a czasem nawet zabiera życie. Rybacy o godz. 4.00 rano wypływają małymi łódkami, wydłubanymi z pnia drzewa na pełny ocean. Są bardzo odważni. O godz. 10.00 wracają.
Czasem zadowoleni z połowu, a czasem tylko zmęczeni. Niestety, zdarza się też, że nie wracają, zaskoczeni nagłą zmianą pogody, zaatakowani przez rekiny lub zauroczeni liczną ławicą ryb. Odpłynąwszy za
daleko, nie mają sił, aby dowiosłować do brzegu i giną. Taki jest los moich odważnych rybaków.
Kiedy jestem w wiosce rybackiej, wieczorem często spotykam kobiety przykucnięte nad brzegiem. Szlochają, wpatrując się w otchłań potężnego oceanu, który zabrał ich mężów, synów, a może braci. Ten
żywioł często zabiera jedynego żywiciela rodziny, w której często jest ośmioro, a nawet więcej osieroconych dzieci. Tylko w 2003 r. zanotowaliśmy ok. 150 zaginięć rybaków. Apostolat Morza pomaga
wdowom, dając im pracę, aby mogły przetrwać. W każdą sobotę zajmujemy się ponad 150 najuboższymi dziećmi z rodzin rybackich. Otrzymują formację duchową i intelektualną. W południe dostają obiad. Gdy mamy
środki, kupujemy rybakom sprzęt, uczymy konserwacji ryb, uczymy ich czytać i pisać. Nasza praca ewangelizacyjna splata się z pomocą socjalną.
Myślę, że tych kilka zdań naświetliło obraz mojej pracy na Madagaskarze. Pozdrawiam serdecznie Czytelników Niedzieli, zwłaszcza z Nowego Miasta Lubawskiego, którzy wraz z ks. prał. Stefanem Rejewskim
i innymi księżmi z okolicy wspierają mnie duchowo i materialnie, abym mógł głosić Ewangelię na Madagaskarze. Wspólnie nieśmy Dobrą Nowinę o Chrystusie - do tego dzieła serdecznie Was zapraszam!
Z wyrazami wdzięczności dla ks. Darka, który zaprosił mnie na łamy Niedzieli, i zapewnieniem o pamięci w modlitwie
Pomóż w rozwoju naszego portalu