IRENA MARKOWICZ: – Z Pańskiego pierwszego sportowego życia, tego żużlowego, znam tylko szczegół z lat 90. ub. wieku, związany z radosnym powrotem ze zwycięskich zawodów w Gdańsku i rondem obok ówczesnego Hotelu Rzeszów...
RAFAŁ WILK: – Niewiele mam teraz wspólnego z żużlem. W Internecie coś tam prześledzę, a na żywo, jeżeli już, to najwyżej 1-2 razy w roku bywam na zawodach. A wracając do obyczajów sportowych – sukcesy zawsze cieszą, to normalne. Porażki powinny nas motywować do ciężkiej pracy, do wyciągania jakichś wniosków, ale nie zawsze tak jest. Sukcesami łatwo można się zachłysnąć i to ma krótkie nogi. Te wszystkie sukcesy trzeba przyjmować z pewnym dystansem, nawet z pokorą, i zawsze być człowiekiem – niezależnie od sytuacji. Jedna księga mojego życia została zamknięta. Musiałem się na nowo narodzić 3 maja 11 lat temu (w wyniku wypadku na torze żużlowym Rafał Wilk doznał urazu kręgosłupa i stracił władzę w nogach – przyp. red.). Przez niepełnosprawność zyskałem jako człowiek drugie życie i jest ono bardziej kolorowe. Równie dobrze mogłoby mnie nie być, gdyby pomoc medyczna przyszła za późno. Niejednokrotnie udowadniam, że jak się nasze życie zawali czy wywróci do góry nogami, to nawet z tych gruzów można odbudować coś pięknego, coś bardzo wartościowego.
Reklama
– Jest Pan bardzo aktywny, nawet zimą, kiedy nie odbywają się zawody.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– To czas regeneracji, treningów przed zgrupowaniami, praca w gronie specjalistów, gale, imprezy. Mam zajęcia ze studentami wychowania fizycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego. Staram się im przekazać, jak wygląda życie z mojej perspektywy. Niepełnosprawność to nie jest coś, czym można się zarazić jak katarem – nagle kichnę na sali i jutro wszyscy będą siedzieć na wózkach. Staram się zmieniać stereotypy o niepełnosprawnych. Daję studentom pojeździć na wózku, niech spróbują, że to nie jest takie łatwe. Dostają mój rower, aby przejechać 2 minuty z mocą, z jaką ja jeżdżę 1,5 godziny na zawodach. Raczej im się to nie udaje. Może wtedy nabierają szacunku, o co nie jest tak łatwo. O turystyce niepełnosprawnych mówię, żeby wszystko planować z głową, żeby taka wycieczka nie skończyła się porażką czy tragedią, żeby się nie wystraszyć. Założyłem fundację „Sport Jest Jeden” na rzecz pomocy dla niepełnosprawnych sportowców. Uważam, że w sporcie nie jest ważne, skąd jesteśmy i jak wyglądamy, czy jesteśmy zamożni, czy nie. Sport jest wtedy, gdy stajemy na starcie, podejmujemy wyzwanie i chcemy wygrać. Czasami nie jest to wygrana w zawodach, ale zwycięstwo nad samym sobą. I to jest bardzo ważne – tylko sobie mogę udowodnić, że coś mogę zrobić. Wiele osób rezygnuje, bo nie wierzy w siebie. Generalnie jest tak, że to musi wyjść od nas.
Reklama
– Na zdjęciach uwieczniających sytuacje sportowe można zobaczyć Pańskich przyjaciół, znajomych, mamę, dzieci... Rodzina jest ważna?
– Tak, to moje zaplecze, paliwo, to dodaje mi sił. Cieszę się, kiedy mogę z nimi spędzać czas. Po wypadku oni uczyli się wszystkiego razem ze mną. Nagle cała rodzina dostała osobę niepełnosprawną do opieki, osobę, która generalnie była bezradna jak małe dziecko i nie potrafiła nic ze sobą zrobić. Najbliżsi musieli się tego wszystkiego ze mną uczyć i też do tego przywyknąć. To na pewno było duże wyzwanie nie tylko dla mnie – dla nich może nawet większe – i chyba nauczyło dzieci takiego normalnego podejścia do osób niepełnosprawnych, bo w tym wszystkim chodzi o normalność, a nie o specjalne traktowanie. Ja się nie czuję osobą specjalnej troski, żeby trzeba było mi jakoś szczególnie poświęcać czas, chodzi właśnie o tę normalność. Nie pokazywać palcem, że ktoś jeździ na wózku, tylko wiedzieć, że to normalny człowiek. Życie potoczyło się tak, a nie inaczej, wylądowałem na wózku – żartuję, że nogi oszczędzam na starość. Zawsze jest nadzieja na postęp w medycynie. Wypadki, kontuzje – dla żużlowców to nic nadzwyczajnego. Można powiedzieć, że jest to chleb powszedni. Przed złamaniem kręgosłupa zaliczyłem chyba 27 innych złamań. Trochę tych części miałem reperowanych, ale jeszcze się jakoś trzymam cały i nie narzekam. Jest dobrze i cieszę się tym wszystkim, co mam.
– Co zadecydowało na początku tego drugiego życia, że to się udało?
Reklama
– Nie jestem wyjątkiem. Mnie się udało i każdemu może się udać. Do tego potrzeba determinacji i ciężkiej pracy. Nic nie przychodzi łatwo, a generalnie poddajemy się szybko, jak coś raz nie wyjdzie. Zdarzało się, że musiałem zaciskać zęby, ale dążyłem do celu i osiągnąłem to, co planowałem, a nawet więcej. Wszystko wygląda ładnie w telewizji, ale to jest wierzchołek góry lodowej. Nie widać tego, co pod spodem, tego potu, tych rozczarowań, bólu i ciężkiej pracy. To są setki godzin spędzanych na rowerze, tysiące przejechanych kilometrów. Nie zawsze jest pięknie i nie zawsze z górki, czasami pod wiatr. To jest normalne, na początku bywa ciężko.
– Te pierwsze wielkie sukcesy na igrzyskach w Londynie były motywacją do dalszych wysiłków...
– Pierwsze złote medale zdobyte w kolarstwie ręcznym w Londynie były sukcesem. Wcześniej startowałem w mistrzostwach świata, byłem 5., 6. w 2011 r. To był początek moich liczących się wyników. Po 2012 r. – po Londynie, jak wspiąłem się na ten szczyt, to jakoś, dzięki Bogu, utrzymuję się wysoko i nie jest łatwo z tego szczytu mnie strącić. Bywają lepsze i gorsze starty, ale zawsze na jakichś pozycjach medalowych. To jest ważne, bo można coś osiągnąć i później sobie odpuścić. Mnie zależy na tym, żeby trwać.
– Sukcesem są złote medale na olimpiadzie, a srebrny?
Reklama
– On też się liczy. Może ten srebrny medal z Rio jest ważniejszy, bo wiem, ile mnie to kosztowało. 10 km przed metą, na ostatnim okrążeniu, byłem przekonany, że nie zdobędę żadnego medalu. W 8-osobowej czołówce byli mocni rywale. Na finiszu podjąłem ostatnią próbę. Dołączył Niemiec, który cały czas był z tyłu, dopiero przed metą wyskoczył i zwyciężył, ale ja się cieszę ze srebra, jakby to było złoto. Nie jest łatwo zdobyć medal na igrzyskach. Najpierw trzeba się zakwalifikować, a dopiero potem myśleć o medalu. Zawsze jadę, żeby wygrać, ale jak to się w końcu ułoży, to trudno przewidzieć. Gdyby wszystko było przewidywalne, to nie byłoby tego piękna sportu.
– W Londynie pierwszy medal dedykowany był ojcu...
– Tak, nieżyjącemu. Wypadek miałem 6 lat po śmierci taty. Kiedyś mu obiecałem, że będę najlepszy. Nie myślałem, że będzie to aż medal olimpijski. Z kolei 3. medal, który zdobyłem – w Rio, też złoty, poświęciłem mamie. Ona nadal mi pomaga, dba o odpowiednią dietę. To, jakim jestem człowiekiem, zawdzięczam swoim rodzicom, temu, jak mnie wychowali. Za to mogę im podziękować i powiedzieć, że ich kocham. Tato nie wychowywał nas lekką ręką. Niejednokrotnie nie był pobłażliwy, a nie byłem grzecznym dzieckiem. Teraz ze zrozumieniem to wspominam. Po wypadku nie doceniałem tego, że mam sprawne ręce; obecnie mówię, że to złote ręce, bo pozwoliły mi się z tego wszystkiego podnieść.
– Jakie są Pańskie relacje z Bogiem po takich doświadczeniach?
– Jestem religijny, wierzący, nie wstydzę się tego. Wiara to dla mnie coś normalnego. Teraz wielu ludzi odwraca się od Kościoła albo się do tego nie przyznaje. Codzienna modlitwa, znak krzyża przed zawodami, wiara i ta bliskość są mi potrzebne.