Przywołując wielkich mistrzów modlitwy, wspomnijmy bł. Jana Pawła II. Gdy na początku pontyfikatu postawił on pytanie: „Jakie zadanie stoi przed nowo wybranym papieżem?”, to ludzie odpowiadali: zjednoczenie Kościoła, odbudowanie rodziny, katecheza, i wiele innych zadań. A on odpowiedział: „myślę, że najważniejszym zadaniem papieża będzie modlitwa za Kościół”. I pozostał wierny temu, co powiedział: modlił się za Kościół całe swoje życie i cała jego wielka działalność apostolska, to wszystko, co czynił i za co cały świat go podziwiał, wyrastała z modlitwy. Kard. Dziwisz, który był świadkiem świętości Papieża, wielokrotnie w różnych miejscach opowiadał, że w kaplicy papieskiej był taki koszyczek, do którego siostry i kapelani papiescy składali listy, które przychodziły z różnych stron świata z prośbami o modlitwę Papieża, bo wiedziano, że on wiele się modli i że jego modlitwa jest wysłuchiwana. Papież codziennie do tego koszyczka zaglądał, czytał powierzane mu intencje w różnych językach, polecając je Panu Bogu. Dla Jana Pawła II modlitwa była zawsze najważniejsza: on musiał się zawsze rano „wymodlić”, nie można było jego modlitwy skracać, i dopiero potem podejmował różne ważne sprawy i zadania papieskie. To był naprawdę Papież wielkiej modlitwy. Pamiętajmy: kto się modli, nigdy nie jest sam.
Przytoczę pewien obrazek z okresu mojej posługi duszpasterskiej, gdy byłem wikariuszem we Wrocławiu. Byłem już po studiach specjalistycznych na KUL-u. Chodząc po kolędzie, w jednym z bloków zastałem następującą sytuację: w domu przyjęła mnie tylko matka, która po odmówieniu modlitwy zaczęła mi opowiadać o swoich dzieciach, które jak ptaszki wyfrunęły z rodzinnego gniazda. I dodała: „ale jest jeden ptak, który nie wyfrunął, który pozostał w gnieździe”. Zaprowadziła mnie do następnego pokoju, a tam w takim niewielkim łóżku znajdowała się jej 18-letnia córka, która była dzieckiem niepełnosprawnym. Gdy stanąłem przy jej łóżku, niemalże zaniemówiłem, a ta matka ze spokojem powiedziała mi: „proszę księdza, to jest mój krzyż i zarazem to jest moje szczęście”. Nie wiedziałem wtedy, co tej matce powiedzieć, ale wyszedłem stamtąd zbudowany postawą tej matki. Potem ją rozpoznałem w kościele parafialnym, gdy przystępowała do Komunii św., a po Mszy św. szła jeszcze do bocznego ołtarza, gdzie znajdował się krzyż i tam jeszcze przez kilka chwil się modliła. I zrozumiałem, że ta modlitwa była jej potrzebna do dźwigania jej codziennego krzyża, do wypełniania każdego dnia woli Bożej, tej trudnej woli Bożej.
I jeszcze inny obraz mam w pamięci, tym razem z Wałbrzycha, gdy byłem na wizytacji duszpasterskiej w jednej z parafii. Poznałem tam młodego mężczyznę, który ma trzydzieści parę lat i jest prawie całkowicie sparaliżowany, może poruszać jednie głową i brodą. Jak doszło do jego kalectwa? Otóż przed laty w czerwcu, kiedy zakończył się rok szkolny, poszedł wraz z kolegą się wykąpać, skoczył do rzeki, której nie znał i złamał sobie kręgosłup, wskutek czego został sparaliżowany. Ale nie załamał się, nauczył się języka angielskiego, skończył nawet szkołę, zdawał egzaminy, nauczyciele przychodzili do niego do domu, przystosowano do jego potrzeb komputer, który on obsługuje brodą. Dzięki temu miał kontakt ze światem. Obok tego syna siedziała matka, która przyjęła taką trudną wolę Bożą dotyczącą jej syna, ale to też była matka modląca się.
Oprac. ks. Łukasz Ziemski
Pomóż w rozwoju naszego portalu