Minął kolejny rok. Czas zawiedzionej nadziei, postępującej biedy, zubożenia. Wbrew optymistycznym zapowiedziom zwiększyła się liczba bezrobotnych i bezdomnych, którzy, zwłaszcza w ostatnich dniach, mroźnej, szalejącej zimy, zapełniają przytuliska, noclegownie, domy dla bezdomnych, hale dworcowe, klatki schodowe, a nawet kanały ciepłownicze, zakamarki opuszczonych piwnic czy pustostany. Wielu z nich, zdanych na łaskę lub niełaskę własnego losu, po prostu wegetuje, dochodzi dna ubóstwa, bo trudno nazwać to życiem.
Dworce, kanały, baraki - to ich dom
Reklama
Tak naprawdę nie wiadomo, ilu naszych diecezjan pozbawionych
jest dachu nad głową, ilu biednych, którzy każdego dnia nie mają
co włożyć do ust, ilu cierpiących, strapionych i przygniecionych
bezradnością samotności. Liczba przebywających w Domach dla Bezdomnych
w Dąbrowie Górniczej i Będzinie w tym czasie znacznie wzrosła.
Co roku na wieczerzy wigilijnej organizowanej przez Caritas
Diecezji Sosnowieckiej gromadzi się ok. 250 samotnych. Jednak liczby
te nie oddają w pełni realiów okrutnej rzeczywistości. Trudno dociec,
ilu lokatorów kryją węzły ciepłownicze, budynki remontowane całymi
latami, działkowe altanki, wraki samochodów, baraki czy nawet dworce.
Jak wygląda ich codzienność, kim są, dlaczego spotkał ich taki właśnie
los, pustka, bieda, beznadzieja? Odpowiedzią niech będą wypowiedzi
samych bohaterów tego reportażu, których zastałam w miejscach ich
życiowej wegetacji... Najwięcej z nich wciągnęły dworce kolejowe,
bo tam najłatwiej o odpadek zimnego hot-doga, kawałek pozostawionego
przez kogoś chleba, resztek jedzenia. Są i tacy, którzy spędzają
dzień w przerażającym smrodzie i duchocie, wśród spalonych szmat,
butelek, przy ogarku świeczki, bez łazienki i kuchni. Gdzie by jednak
nie zamieszkiwali, od zawsze łączy ich jeden problem - strach przed
chłodem, głodem i kontrolą policji. Wówczas dzicy lokatorzy uciekają,
ale po zażegnaniu niebezpieczeństwa, zaraz wracają, bo przecież tu
jest ich dom. Kim są? - nieszkodliwymi pijaczkami, wykolejeńcami,
opóźnionymi w rozwoju, włóczęgami, przestępcami, cwaniaczkami, kobietami
lekkich obyczajów, chuliganami, mężami, żonami, ojcami, matkami,
niestałymi kochankami. Uderzają obrazy jak z mocnego kryminału -
ludzie z podbitymi oczami, wychudłymi twarzami, brudni, cuchnący,
nieszczęśliwi, samotni, skazani na klęskę. To oni są wyzwaniem dla
naszego miłosierdzia, o czym tak często przypomina Ojciec Święty
Jan Paweł II. Cóż jednak dla samych zainteresowanych znaczy: "Błogosławieni
ubodzy"?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Wczorajsza, Kret, Ponurak i inni...
42-letni Janusz zawsze miał minimalne wymagania od życia. Nie
zna swoich rodziców, bo jak mówi: "zapili się na śmierć, gdy miałem
2 lata". Nikt z rodziny go nie chciał, więc trafił do domu dziecka.
Nie ma pojęcia, czym jest rodzina, ciepło, miłość. "Mnie na tym nie
zależy, po co mi dom i jakaś tam rodzina. Wystarczy mi to, co mam.
Przyjaciele? Raz są, raz ich nie ma, a zresztą wciąż się tutaj zmieniają
- jedni umierają, inni odchodzą, na ich miejsce przybywają nowi".
Na dworcu przebywa już osiem lat, więc zdążył się już przyzwyczaić
do panujących tutaj warunków. Odkąd pamięta, zawsze nieodłączną towarzyszką
jego życia była "gorzałeczka". Tak właśnie pieszczotliwie mówi o
wódce, która zrujnowała mu życie. Przez nią stracił pracę, dach nad
głową i grunt pod nogami. Czy żałuje? "Nie, dlaczego? Kursowałem
po całej Polsce, poznałem mnóstwo ludzi, nieraz przezimowałem ´za
kratkami´. Zresztą celowo wojowałem, żeby mnie zgarnęli, bo tam było
ciepło i nie musiałem martwić się o swój brzuch". Pytam o resztę
życia... Odpowiada: "Kto tam wie? Niech pani przyjdzie tu za parę
lat, to pogadamy".
Małgorzata - lat 38 - matka pięciorga dzieci, na dworcu
od czterech lat. Brudna, obszarpana, posiniaczona, przepita. Jej
kompani mówią o niej "wczorajsza", bo jest na ciągłym kacu i prawie
nigdy nie trzeźwieje. Jest tutaj traktowana na równi z mężczyznami
- wdaje się w bójki, nie boi się policji, wykłóca się o wszystko
i zawsze znajdzie grosz na piwko. Raz na jakiś czas zagląda do domu,
jednak pobędzie tam 2-3 dni i ciągnie na dworzec. "Tu jest zawsze
wesoło, nie ma większych problemów. Czasem tylko ssie w żołądku,
ale nie było jeszcze dnia, żebym coś do niego nie wrzuciła. Najlepiej
podchodzić do ludzi przy kasach, kiedy otwierają portfele, bo łatwo
można coś wyciągnąć. A co z dziećmi - wychowałam je, teraz już mnie
nie potrzebują, potrafią sobie uszykować zjeść i ubrać się, zresztą
mają dobrą opiekę męża, który je żywi, a mnie nie chce znać. Nie
mam po co tam wracać" - bez żadnej żenady w głosie wyznaje kobieta.
Marian już 15 lat nie był w domu. W kanałach go nie lubią,
bo cuchnie nalewką na jagodach, czyli denaturatem i stęchlizną, co
czuć na 15 metrów. Mówią na niego "kret", bo wykopał sobie w ziemi
pokój, kuchnię i sypialnię, a całość przykrył daszkiem z papy. Jest
szczęśliwy, choć nie ukrywa, że nieraz doskwiera mu samotność. Pozostawił
żonę z dzieckiem, bo go zdradzała. "Wkurzyłem się i już do niej nie
wrócę, choćbym miał tutaj zdechnąć. Nie wrócę" - mówi zaciskając
pięści, mimo upływu lat nie zgasła w nim dawna złość i pragnienie
zemsty.
Romek - inteligencik, fantasta i mitoman, trochę schizofrenik.
Nie podoba mu się to życie wśród zawszonego towarzystwa, ale nie
ma rodziny i już kilka lat skazany jest właśnie na nich. Mówi, że
znajdzie pracę, wynajmie kiedyś mieszkanie i będzie żył jak człowiek.
Ma marzenia, jednak te wyśmiewają kanałowi współlokatorzy, co go
bardzo żenuje. "Traktuję ich docinki jak powietrze. Kiedyś pracowałem
dorywczo przy choinkach, to wiem, że możliwe jest normalne życie.
Mam 35 lat i możliwości. Wszystko potrafię zrobić. Wyjdę stąd" -
zapewnia.
20-letnia Monika, po zawodówce. "Miałam zostać fryzjerką,
ale nie rajcuje mnie to. Rodzice nie trzeźwieją, więc nawet trudno
jest im ocenić, czy jestem w domu, czy też nie. "Tutaj tylko wpadam
na parę godzin, czasem dni, bo zawsze się coś ciekawego zrobi - pogra
w karty, pożartuje, kogoś naciągnie na jakiś grosz, wypije, ale nie,
nie chciałabym mieszkać na dworcu, choć fajni tu ludzie". Spogląda
na zegarek. "Zaraz przyjedzie pociąg z wielkiego miasta, więc może
coś wysępię od mieszczuchów" - wyjaśnia. "Jest ładna i potrafi poprosić
o grosz, więc nam się przydaje" - obcierając zasmarkany nos tłumaczy
jeden z jej kolegów.
Wiesiek - rozwodnik, alkoholik, dwoje dzieci, za którymi
tęskni. Miły, odróżnia się od reszty, wydaje się być najbardziej
wyciszony, bez planów, bez pragnień, bardzo samotny. Pokornie znosi
swój bezdomny los.
Michał, skłócony z całym światem, milczący, zdradzony
przez narzeczoną, już kilka razy targnął się na swoje życie, nie
chce rozmawiać. Tyle wiedzą o nim przyjaciele z miejskiego baraku.
Nazywają go "ponurak".
* * *
Zjawisko bezdomności przeraża. Gdy wejdzie się w ich świat, widać, jak bardzo jest ich dużo, każdy inny i każdy też zapomniany, odrzucony, bez wiary na lepsze jutro, skazany na żebractwo i wieczną samotność. Tymczasem trudno jest znaleźć receptę na uleczenie nędzy, która straszy, potęguje się i przygnębia. Wydaje się, że swego rodzaju antidotum na poprawę losu bezdomnych jest współpraca instytucji świeckich i kościelnych.